Ludowa kompromitacja, czyli jak nie pisać społecznej historii Polski

 Ludowa kompromitacja

Recenzja książki Adama Leszczyńskiego, Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia współczesna, Warszawa 2020 (wydawnictwo W.A.B.)


Wstęp

Ciężko się zabrać za recenzję książki, która miała w zamiarze autora przynieść coś nowego. Czytelnik, który miał wielkie oczekiwania będzie rozczarowany, choć sensacyjna treść pracy A. Leszczyńskiego ułatwi mu przebrnięcie przez nią. Dla historyka pozycja ta jest z punktu widzenia jego pracy, warsztatu czy ujęcia metodologicznego zbędna. Nie dowie się z niej praktycznie niczego nowego poza literaturę przedmiotu, do której samodzielnie dotrze. W dodatku w niektórych przypadkach ogranicza się ona do prac sprzed 100 i więcej lat, bo autor A. Leszczyński nie zauważył dorobku historiograficznego paru pokoleń historyków. Dla kogo jest więc ta książka? W sumie nie wiadomo. Chyba dla samego autora i tych, co szukają taniej sensacji. Dlaczego taniej? Bo nawet tytuł nie jest adekwatnie dobrany do treści. W sumie powinien on brzmieć Anegdoty z historii wyzysku w Polsce zamiast Ludowa historia Polski. Wtedy też czytelnik miałby lepszy ogląd czym de facto jest praca A. Leszczyńskiego. Co ciekawe, fragmenty recenzji, które zostały umieszczone na tylnej okładce, mające na celu zareklamowanie czym jest ta praca, jak jest przełomowa, również nie oddają tego, co czytelnik znajduje w książce. Niestety nie jest to ani wizja historiozoficzna, jak chce prof. Marcin Kula, bowiem absolutnie żadnej takowej w pracy A. Leszczyńskiego nie widać. Prof. Roman Baecker pisze, że nie jest to opis dziejów, do jakiego przywykliśmy. To o tyle dziwne, że książka ta nie jest opisem dziejów. Jest zbiorem anegdot dobranych metodą kleju i nożyczek, głównie w formie cytatów z bardzo krótkim albo praktycznie żadnym komentarzem, nie mówiąc już o analizie źródłowej tekstów i wyciąganiu z nich odpowiednich wniosków. Ale winny jest temu autor, który nie postawił we wstępie, którego nie ma, żadnych celów czy pytań badawczych. Nie ma ich w sumie nigdzie na ponad 500 stronach książki.

Warstwa techniczno-redakcyjna

Podczas lektury książki natrafić można na błędy redaktorskie, korektorskie, nieusunięte powtórzenia (errat obecnie się już nie stosuje). Sama pozycja została wydana na tzw. "szmacie" (jak w żargonie wydawniczym określa się pożółkły cienki papier). Jedyną korzyścią z tego typu papieru jest to, że książka nie waży zbyt dużo. Atrakcyjna za to nie jest. Również pod względem nanoszenia na marginesach uwag czy glos. Do tego widać, zarówno przez pryzmat pracy korektorsko-redakcyjnej jak i pracy samego autora, że publikacja ta była pisana pospiesznie i tak samo pospiesznie przygotowywana do wydania. Stopka redakcyjna (na końcu książki) jest bardzo uboga i tam znajduje się jedna z ważniejszych informacji dla czytelnika. Zacytuję:  Teksty źródłowe przytoczono w oryginale, w niektórych wypadkach zdecydowano się jednak uwspółcześnić ortografię i interpunkcję w celu ułatwienia recepcji - przy założeniu zachowania stylu wypowiedzi autorów. Dlaczego ten fragment nie znalazł się we wstępie do książki? Z prozaicznego powodu - praca nie ma wstępu. Ma za niego "robić" esej metodologiczny (tak nazywa tę część sam autor) umieszczony po głównej części (kilku rozdziałach) książki. Przez taki układ - rozpoczęcie od razu od narracji, bez żadnych wstępów, wyjaśnień, nakreślenia zakresu geograficzno-chronologicznego, źródłowego, stanu badań, przyjętych perspektyw czy metod - praca w mojej opinii nie spełnia warunków pracy naukowej (mimo, że została zrecenzowana przez prof. Marcina Kulę i prof. Romana Baeckera) i przy ewentualnym braniu jej pod uwagę jako pracy "na stopień" jako recenzent nie dopuścił bym tak sporządzonego doktoratu/habilitacji do dalszego procedowania w przewodzie. A. Leszczyński broni się tutaj tylko tym, że nie musi pisać już prac na stopień naukowy. Jednak marna to pociecha. Czytelnik od razu rzucany jest "w akcję" jak w filmie sensacyjnym typu blockbuster, gdzie wszystko "się dzieje" bez ładu i składu (chronologicznego? problemowego? jakiegokolwiek innego np. nowatorskiego?).
Minusem jest umieszczenie przypisów na końcu książki. Utrudnia to szybką weryfikację inspiracji autora, z jakiej literatury skorzystał i z jakiej w ogóle nie czerpał informacji. Dlaczego w taki sposób został aparat naukowy umieszczony? Bardzo prosty powód - ukrycie, że autor nie dotarł do odpowiedniej literatury. W kilku przypadkach omija on ważne prace współczesne (tj. powstałe w ostatnim dziesięcioleciu), tutaj niech za przykład posłuży cały pierwszy rozdział pracy dla którego inspiracją była bardzo słaba dysertacja doktorska Wojciecha Paszyńskiego Sarmaci i uczeni. Spór o pochodzenie Polaków w historiografii doby staropolskiej (Kraków 2016) i nie pojawiająca się wzmianka o bardzo dobrej metodologicznie, źródłowo jak i warsztatowo pracy doktorskiej Joanny Orzeł Historia-tradycja-mit w pamięci kulturowej szlachty Rzeczpospolitej XVI-XVIII wieku (Warszawa 2016). Niejednokrotnie narrację autor kształtuje tylko i wyłącznie na podstawie prac wydanych 100 i więcej lat temu, nie zauważając dorobku historiograficznego w danych kwestiach jaki od tego czasu powstał. Doskonałym przykładem tutaj niech będzie sprawa zabójstwa biskupa krakowskiego Stanisława, którą A. Leszczyński przedstawia przy pomocy leciwych i nieaktualnych Szkiców historycznych jedynastego wieku Tadeusza Wojciechowskiego. Skoro tak wygląda kwestia aparatu naukowego, jego umieszczenia (powód znany) z tyłu książki można więc podnieść zarzut, że autor nie zadał sobie trudu dotarcia do całości literatury by napisać swoją książkę opartą zresztą głównie na pracach innych badaczy. 

Źródła

A co ze źródłami? Tutaj jest kiepsko. Nawet bardzo kiepsko. Historyk zawsze ucieka do źródła, kwerendy archiwalnej czy bibliotecznej w poszukiwaniu rękopisów czy wydawnictw źródłowych by zapoznać się z nimi osobiście. A. Leszczyński żadnej pogłębionej kwerendy w tym celu, by znaleźć materiał źródłowy do swojej pracy, nie wykonał. Skąd to wiem? Z bibliografii, którą zamieścił sam autor. Znajduje się w niej ledwie kilka źródeł rękopiśmiennych i drukowanych (druków urzędowych) z różnych okresów historycznych. Dzięki temu wiem, że A. Leszczyński był tylko w dwóch instytucjach archiwalno-bibliotecznych: Archiwum Głównym Akt Dawnych (dwie sygnatury) oraz Biblioteka Narodowa (jedna sygnatura). W tej ostatniej zapewne korzystał z księgozbioru bibliotecznego, których pozycje umieścił w spisie literatury oznaczając ją jako publikacje książkowe. Artykuły naukowe wrzucił autor do działu "artykuły prasowe i publikacje elektroniczne", gdzie znalazły się (w znacznej części) teksty publicystyczne współczesnych gazet (w tym teksty samego autora). Wnioski więc, tylko po pobieżnym przeglądnięciu bibliografii mogą być tylko negatywne - autor nie zadał sobie zbytnio trudu by zebrać materiał do pracy. Im dalej w spis pozycji, którymi inspirował się A. Leszczyński jak i w treści książki, tym gorzej. Mimo technologicznego dostępu przez biblioteki cyfrowe do XIX-wiecznej prasy autor korzysta tylko z pojedynczych numerów 16 gazet. Nawet więc w taki sposób nie została przeprowadzona kwerenda. Idźmy dalej - dla okresu średniowiecza autor nie zauważa w ogóle istnienie kodeksów dyplomatycznych (wydane m.in. dla Małopolski, Śląska, Wielkopolski czy Pomorza). Nie zauważa (pisząc, że odpowiednie źródła nie istnieją) m.in. dokumentów lokacyjnych wsi, szlacheckich silva rerum, spisów majątków, podymnego, lustracji, dokumentów sądowych tj. całego szeregu źródeł, w których znalazł by materiał do swojej pracy. Skupia się za to np. na skargach i suplikach chłopów - dlaczego akurat tych? Bo zostały częściowo wydane (chodzi o archiwum prymasa Michała Poniatowskiego). Ale to nie koniec. Autor do części źródeł nie dociera samodzielnie. Chwała mu za to, że odpowiednio oznacza w przypisach, że tekst źródła zaczerpnął z pracy innego historyka, ale występowanie tego typu zabiegu nagminnie po prostu naraża autora na śmieszność i zarzut, że nie potrafi korzystać z archiwum oraz, że jego praca jest po prostu niesamodzielna.

Metoda narracji 

W tej kwestii A. Leszczyński poszedł po linii najmniejszego oporu: trochę tekstu, cytat, trochę tekstu, znów cytat i tak w kółko. W doborze cytatów autor skupił się głównie na tzw. smaczkach, tj. tych fragmentach, które pokazują wyzysk, skargi, przemoc, kary od bicia po mordy. Może i to się dobrze czyta (przez pierwsze 200-300 stron), później natomiast niemożebnie męczy czytelnika, którym już niczym nie jest zaskakiwany. Niektóre wydarzenia, odwołam się tutaj do konkretnej partii tekstu jak rewolucja lat 1905-1907, przedstawione zostały jak filmy akcji: akcja, reakcja, wyzysk, bunt, mord za mord i tak dalej. Żadnej myśli przewodniej, nowatorskiego ujęcia problemu, ot wypis smaczków z przemocą, które można znaleźć w pracy A. Leszczyńskiego. Do tego dochodzi jeszcze maniera autora, którą można oddać tylko cytując fragment: o tym powiemy później. Tak, ten zwrot pojawia się w treści książki nagminnie, nieraz co kilka stron, sugerując czytelnikowi, że więcej informacji oraz wnioski pojawią się np. przy końcu podrozdziału albo rozdziału. Nic bardziej mylnego. A. Leszczyński jak już dochodzi w toku narracji do tej części, gdzie wreszcie ma opisać to, co zostawił na później wielce rozczarowuje. Zazwyczaj powtarza dwa-trzy zdania z wcześniejszej partii tekstu, nie rozwija ich, nie dochodzi do żadnych wniosków czy podsumowań. Po prostu kończy dany wątek. O ile z samego początku może to być atrakcyjne to bardzo szybko nuży, zwłaszcza, że nie ma żadnej klamry kończącej (podsumowującej) dane kwestie. Przez taki zabieg lektura książki, mniej więcej od połowy, zaczyna nużyć i męczyć.

Warsztatowe i metodologiczne wypaczenia

Żeby dokładnie zrozumieć, jak zła jest książka A. Leszczyńskiego trzeba rzeczywiście przebrnąć przez nią do końca i dość wnikliwie porównać tzw. esej metodologiczny z treścią pracy. I od tego zacznę.
Ostatni rozdział, tj. esej metodologiczny to istne kuriozum. Czytelnik nie dowiaduje się niczego o przyjętych metodach przez autora, o sposobie badania czy narracji. W tej ostatniej akurat doskonale widać inspirację pracą Howarda Zinna Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od 1492 roku do dziś (Warszawa 2016). Również widać to w metodach przedstawiania, która wg Zinna ma być opowieścią o ludziach i wydarzeniach, operować anegdotą i innymi właściwymi esejowi środkami wyrazu. Nie ma więc być ona w jakikolwiek sposób rzetelna źródłowo, metodologicznie czy warsztatowo, gdzie można dojść do odpowiednich wniosków, a ma być zaprezentowana w taki sposób, by zwykły człowiek miał dostęp do treści bez zbędnych danych, liczb, abstrakcji czy wniosków. W taki sposób zrealizował swoją pracę A. Leszczyński. Anegdoty, cytaty, tzw. smaczki i krótki komentarz, bez wniosków.
Kolejnym kuriozum ostatniego rozdziału, tj. eseju metodologicznego jest tzw. walka z chochołami. Chochołem dla A. Leszczyńskiego jest współczesny, klasyczny historyk, który pisze prace na podstawie źródeł, stara się dotrzeć do nich wszystkich, by pytania badawcze, które zamierza postawić i zbadać, były odpowiednie, by wnioski na podstawie źródeł, były jak najbardziej odpowiednie i prawidłowe. A. Leszczyński nie chce przyjąć tutaj do wiadomości, że przy ogromie źródeł historyk obecnie prowadzi badania, by umieścić w pracy źródła w takiej części, by były one reprezentatywne dla zjawiska, bowiem współczesny badacz zdaje sobie sprawę z ich ogromu. A. Leszczyński zarzuca przy tym współczesnym historykom przyczynkarstwo zamiast badania zjawisk. To o tyle śmieszne, że jego praca, poza przykładami wyzysku, nie bada w perspektywie braudelowskiego długiego trwania (mimo, że taka została prawdopodobnie przyjęta; autor o niej nie informuje) żadnych zjawisk dotyczących losu chłopów czy robotników. A. Leszczyński w eseju metodologicznym wyśmiewa metodę kleju i nożyczek, którą mają uprawiać współcześni historycy, bazujący na wielu źródłach, a sam w swojej pracy robi dokładnie to samo i w pełni realizuje tę wyśmiewaną metodę: a to wkleja fragment źródła, a to coś opisuje, rzadko do źródła się odnosząc. Ot, praca licencjacka i to słaba, którą pisze początkujący adept historii, ucząc się poprawnego tworzenia pracy badawczej i sposobów narracji.
Chochołem dla A. Leszczyńskiego jest jeszcze jedna rzecz - nieprzyjęcie przez polskich historyków dokonań w dziedzinie teorii historii, opór przed nimi i niestosowanie ich w swoich pracach. Chwali za to książkę Jana Sowy Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą (Kraków 2011), która nie została napisana przez historyka (autor nie należy więc do chochołów). Tutaj dygresja: praca ta została zmiażdżona przez historyków, jako całkowite zaprzeczenie pracy naukowej. Nie zawiera ona żadnych źródeł, analizy tychże, a bawi się jedynie metodologicznymi nowinkami powstającymi w ramach teorii historii. Skoro więc ta praca jest jakimś tam wzorem dla A. Leszczyńskiego, nie dziwne, że chochołami są wszyscy ci, którzy stosują się do wypracowanych przez blisko 200 lat, elementami warsztatu historycznego.
Na sam koniec tej części krótka odpowiedź na pytanie czym zatem jest i po co powstał tzw. esej metodologiczny w książce A. Leszczyńskiego, który ma funkcjonować (tak twierdzi autor) jako coś w rodzaju wstępu? Proste. Jako element dyskredytacji krytyków i obrony przed zarzutami, że autor pracy nie postępował zgodnie z założeniami metodologicznymi i warsztatowymi dyscypliny historycznej. Tylko po to. Czytelnik po lekturze tej części pracy nie dowiaduje się poza tym absolutnie niczego o przyjętych metodach, założeniach, wyboru źródeł, zakresie chronologiczno-geograficznym ani nawet nie dowiaduje się o definicji ludowości, kto należy do tej grupy, w jaki sposób A. Leszczyński przyjął, kto powinien się w niej znaleźć. Nie tłumaczy nawet tego czterostronicowy wyrzut zatytułowany Ludowa historii Polski: projekt, który można streścić w trzech zdaniach: tak, trzeba pisać o niższych warstwach społecznych. Nie liczy się metoda, dobór źródeł czy sposób przedstawiania. Trzeba pisać.
Skoro przeszliśmy przez metodologiczne wypaczenia to pora na warsztatowe. Tych jest całe mrowie, więc skupię się na kilku z nich. Pierwsza to trofa (stosowany w historii, archeologii czy ekonomii przelicznik wartości pieniądza historycznego w różnych epokach historycznych. Trofa to nic innego jak dzienne zapotrzebowanie na pokarm by przeżyć - 3000 kcal, które wylicza się z cen produktów i towarów). W całej treści książki A. Leszczyński, przy przedstawianiu liczb (a przedstawia ich sporo), prezentowaniu różnych typów pieniądza dla okresu Rzeczpospolitej nie przelicza ich na trofy. Z tego względu czytelnik nie dowiaduje się niczego poza liczbami względnymi i procentami. Nie wie, czy ów wyzysk szlachty powodował, że z tego, co pozostawało chłopu, mógł on wyżyć. Liczby i procenty szokują ale przy trofach mogłyby szokować mniej. Dlatego nie zastosował ich A. Leszczyński? Tego się nie dowiemy z książki.
Po drugie, przy przedstawianiu danych czytelnik nie znajdzie żadnych tabel czy wykresów statycznych. Nie ma ich. Skoro więc nie ma żadnych ogólnych wniosków to nie ma również żadnych całościowych danych. Wynika to z tego, że A. Leszczyński nie analizuje całości materiału, więc nie zna całego charakteru zjawiska poza wybiórczymi elementami i wybiórczymi terytoriami.
Po trzecie, terytoria. Śledząc pracę A. Leszczyńskiego ma się wrażenie, że losy chłopów polskich zostały sprowadzone głównie do terenów Królestwa Kongresowego z paroma wstawkami z innych obszarów Rzeczpospolitej. Słuszne wrażenie. Na próżno szukać w książce informacji o Wielkopolsce, Pomorzu/Kujawach, Śląsku (po 1945 roku). Sporadycznie pojawiają się kresy Rzeczpospolitej, Małopolska i lubelszczyzna (ta ostatnia z tego względu, że została dość dobrze opracowana przez historyków). Pozostałe obszary występują dlatego, ze można znaleźć do nich jakiekolwiek prace innych badaczy (są takie np. dla Małopolski). Wynika to z tego, że A. Leszczyński nie prowadził praktycznie żadnych kwerend archiwalnych. Pamiętacie, jak pisałem, że odwiedził on tylko dwie instytucje archiwalno-biblioteczne, tj. Archiwum Główne Akt Dawnych i Bibliotekę Narodową? Obie znajdują się na terenie Warszawy. Więc A. Leszczyński przy tworzeniu swojej książki nie wyściubił nosa poza miejsce pracy i zamieszkania. Jak na zawodowego historyka z habilitacją z socjologii jest to kompromitacja.
Idźmy dalej w wypaczeniach warsztatowych. Cytaty. Pojawiają się one dość licznie, zwłaszcza w partiach tekstu, które dotyczą czasów nowożytnych i XIX wieku. Dlaczego? Też prosty powód: są to źródła pisane w języku polskim (staropolskim) w większości, więc nie trzeba ich tłumaczyć z łaciny. W przypadku zaś części dotyczącej średniowiecza cytaty źródłowe są skąpe. Dlaczego? Czyżby nie było źródeł? Ależ są, tylko autor je pomija (z dwóch powodów: nie zna wydawnictw źródłowych, nie prowadził kwerend poza Warszawą). Do tego raczej dodałbym kolejny - prawdopodobnie pomijane są źródła łacińskie przez autora, bowiem nie zna on języka łacińskiego na tyle, by przetłumaczyć owe fragmenty i wykorzystać je w swojej pracy badawczej. Trochę słabo jak na doktora habilitowanego.
Ale to jeszcze nie koniec. Przy opisie losów chłopów autor zapomina o podstawach. Nie pisze ani słowa, że chłop za rentę odrobkową/czynsz/pańszczyznę otrzymywał w dzierżawę ziemię, z której się utrzymywał. Ot, kwestia, która podawała by w wątpliwość tezę, którą chce nam wmówić, tj. niczym niepohamowany wyzysk chłopów przez szlachtę.
Jak przechodzimy do okresu PRL, autor w ogóle zapomina o opisie PGRów. One również dla niego nie istnieją. A okres ten to dla niego głównie spółdzielnie (mniejsza część) i walka robotników o lepszy podział dóbr (zresztą opisany skrótowo, po macoszemu).
Kobieta-chłopka w pracy A. Leszczyńskiego nie istnieje (mimo, że są źródła, głównie kościelne). Kobieta zaczyna pojawiać się dopiero przy industrializacji Królestwa Kongresowego (w książce w rozdziałach dotyczących II poł. XIX wieku) i też bardzo skrótowo. W PRLu występuje zaledwie na kilku stronach.
Doskonale zatem widać sygnalizowany przeze mnie pośpiech w pisaniu pracy. Podstawowe elementy warsztatu, podstawowe ważne informacje, które pokazałyby obraz sytuacji - pominięte, nieistniejące. Co jest zastanawiające. Skoro ma to być praca naukowa, dlaczego te niewygodne kwestie pominięto? Obawiał się autor niepotwierdzenia tezy o wyzysku? Czy niepotwierdzenia tezy o prawie 100% wyzysku i niewolnictwie (podobnego do niewolnictwa murzyńskiego) polskiego chłopa? Przez takie zabiegi A. Leszczyńskiego pytań się będzie tylko mnożyć. Do tego, w takiej konwencji jego praca przypomina raczej zestawienie krzywd do postulatu partii Razem, że szlachta nie zapłaciła chłopu polskiemu odszkodowania za wyzysk i pańszczyznę. Co jest śmieszne i głupie, stworzone przez ludzi, którzy kompletnie nie wiedzą jak system folwarczno-pańszczyźniany został sformułowany i jak funkcjonował. Nie wie zapewne tego również sam A. Leszczyński.

Antysemicka szajba

Nie można zatytułować tego podrozdziału inaczej jak tylko tak. Dobrze wiemy, że w Polsce pojawiały się i to od średniowiecza pogromy żydowskie. Ale budowanie wokół nich postaw antysemickich (głównie XIX-wiecznych o podłożu nacjonalistycznym) jest kolejnym kuriozum pracy A. Leszczyńskiego. Bowiem wrogość czy niechęć do Żydów funkcjonowała najpierw na kanwie religijnych stereotypów, potem na kanwie gospodarczej a dopiero na końcu, przy rodzeniu się narodów i nacjonalizmów na podłożu nacjonalistycznym. Mamy więc zastosowanie przez autora pracy pojęcia opisującego późne zjawisko do wydarzeń wcześniejszych - typowy anachronizm, który jest poważnym warsztatowym błędem.
W swoim widzeniu antysemityzmu na linii polski chłop/robotnik-Żydzi A. Leszczyński potrafi się nawet sam skompromitować. Przy opisie rewolucji 1905-1907 roku charakteryzuje ją jako walkę ugrupowań politycznych, które mają różne cele (w stylu mafijnym, gdzie trup ścieli się gęsto). Przy tej okazji prezentuje również wątki antysemickie, pisząc, że w rabunkach czy biciu Żydów uczestniczyli głównie sami Żydzi z odrębnych ugrupowań politycznych i w mniejszości towarzyszyli im chrześcijanie co dowodzi, że jest to chrześcijański, nacjonalistyczny i polski antysemityzm. Totalne kuriozum ale pasujące do tezy, że chłop/robotnik XIX/XX wieczny jest antysemitą i nacjonalistą z samego założenia, co później miało doprowadzić do współudziału (masowego wedle A. Leszczyńskiego przy użyciu: straży pożarnej, granatowej policji, innych grup) polskich chłopów w Holokauście. Oczywiście, jako że A. Leszczyński nie zna źródeł, wystarczy mu w tej kwestii powołanie się na kilka dzieł: Jana T. Grossa, Jana Grabowskiego czy dwutomowej pracy Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski.

Ideologizacja i upolitycznienie historii

W eseju metodologicznym A. Leszczyński występuje jeszcze przeciwko jednemu chochołowi. Ideologizacji i upolitycznieniu historii. Nie pojawia się co prawda komunał o tym, że zwycięzcy piszą historię, ale można się go domyśleć. Zwycięzcami mają być również ugrupowania polityczne, które przejmują władzę i instytucje. Tą instytucją, która prowadzi do ideologizacji i upolitycznienia nauk historycznych ma być w świetle A. Leszczyńskiego Instytut Pamięci Narodowej. Czytając te fragmenty pracy zdrowo się uśmiałem. Dlaczego? Bo jest to argument czysto ideologiczny (nie merytoryczny), który pojawia się notorycznie w publicystyce. To też jest przykład na to, czym jest książka A. Leszczyńskiego - bardziej ideologicznym esejem społecznym niż pracą naukową. Oczywiście nie dowie się tego czytelnik wprost od autora.

Minusy ujemne i minus dodatni. Wnioski

Czy książka A. Leszczyńskiego ma jakieś dobre strony? Tak. Jedną. To, że autor postanowił dostosować chronologię dziejów Polski do swojego wykładu, prezentując ją z punktu widzenia funkcjonowania pańszczyzny, jej likwidacji, reform rolnych czy industrializacji. Poza tym niestety nie można się dopatrzyć innych pozytywów. Wszystkie negatywy omówiłem wcześniej. Czytelnik w wielu kwestia pozostaje przez autora zostawiony sam sobie. Weźmy np. skargi sądowe chłopów, które symbolicznie występują u A. Leszczyńskiego. Nie ma nawet informacji o systemie sądowym Rzeczpospolitej, by czytelnik wiedział (a skoro ma to być praca kierowana do szerokiego grona) na jakich podstawach system ten funkcjonował, jakie prawa miał chłop, jak z nich korzystał i w jakim stopniu. Nie ma, bo nie dokonał autor należytej kwerendy i nie zapoznał się z mechanizmami funkcjonowania Rzeczpospolitej w taki sposób, by te kwestie przedstawić. Autor nie korzysta w swojej pracy z dorobku innych badaczy w taki sposób, by jego wykład był klarowny. Nie odwołuje się do dokonań w dziedzinie historii gospodarczej. Jako socjolog nie korzysta z warsztatu socjologa. Jako historyk nie korzysta w pełni z warsztatu historyka. Ogólnie więc książkę oceniam negatywnie i jest ona wielkim rozczarowaniem. Liczba niedociągnięć, wypaczeń, braków jest tak duża, że praca poza tym, że się dobrze sprzeda (dzięki clickbaitowemu tytułowi) nie przyniesie powiększenia wiedzy o niższych warstwach społecznych Rzeczpospolitej na przestrzeni jej dziejów. Nie stanie się również pracą modelową do tego typu badań (bo nie ma w niej żadnego modelu). Czym za tym się stanie? Pracą wzorcową jak nie pisać książek o historii społecznej.
Na sam koniec - autor powinien zacząć zwracać pieniądze rozczarowanym czytelnikom. Zapłaciłem za tę książkę 49 złotych i są to, jak na razie, najgorzej wydane przeze mnie pieniądze na książkę w roku 2021.